środa, 16 stycznia 2013

Podsumowanie minionego roku

Podobno niektórzy ludzie przed pójściem spać robią bilans całego dnia. Ja tego nie robię, bo - jak sądzę - od tego można się pochorować i mieć senne koszmary, zwłaszcza, jeśli danego dnia nie zrobiło się niczego, co w bilansie można by zaliczyć in plus. Jednakowoż raz na 365 dni zbieram się na odwagę i robię podsumowanie całego roku. Głównym celem tego jest utarcie w sobie świadomości, ile mnie spotkało dobrego.

U schyłku 2011 roku chwaliłam się nowymi znajomościami, pierwszym wypadem na mecz piłki nożnej, zaliczeniem kilku koncertów i realizacją planu czytania jednej książki tygodniowo w 125%. Jak to wygląda w roku obecnym? Część znajomości szybko okazała się nietrwała, co więcej wrogo nastawiona. Bynajmniej nie cierpię z tego powodu, bo ja niczego nie tracę. Najważniejszym jest, że od kilku lub kilkunastu lat wciąż trwają przy mnie ci najlepsi, najważniejsi i to się nie zmienia. Byłam na kilku koncertach, m.in. na De La Soul, The Roots i The Killers. Czytelniczy plan zrealizowałam tylko w 102%, czyli przeczytałam 53 książki. Znalazło się wśród nich kilka pozycji o dużej objętości, ale większość czasu i tak zajęło mi powolne czytanie literatury do pracy magisterskiej, w tym fragmentów po włosku, czyli w języku, z którym styczności nie miałam.

Rok 2012 to przede wszystkim ostatni semestr moich studiów. W tym czasie napisałam i obroniłam pracę dyplomową. Obrona, tak jak trzy lata wstecz zapowiadała moja zawsze-rozpromieniona-promotorka ze studiów licencjackich, okazała się świętem. Do komisji nie dotarła przewodnicząca, której bałam się jak ognia, a pozostali członkowie byli uśmiechnięci i zadowoleni. Ruszyłam do sali przesłuchań naprzód przebojem i opuściłam ją z najwyższą oceną. Ach, jak żal było opuszczać mury uczelni, w której spędziło się tyle czasu, tyle wściekle porannych godzin, w której poznało się tak fantastycznych ludzi, w której stoczyło się tyle bojów w dziekanatach...! Szczęśliwie, chcąc w październiku odebrać dyplom i resztę dokumentów okazało się, że tu brakuje podpisu w indeksie, tam pieczątki, książki nieoddane, a w ogóle to jak magister może nie nosić przy sobie długopisu...

Wiosną tego roku przeprowadziłam się do Krakowa. Radość, że od teraz "wszędzie będę miała blisko" rozpłynęła się wraz z pierwszym wyjściem na przystanek trwającym 10 minut (odpowiedni rekonesans okolicy ostatecznie skrócił czas dojścia do najbliższego tramwaju do 7 minut). Mieszkam na osiedlu o bardzo złej renomie (pałki, maczety, bynajmniej nie patriotyczne biało-czerwone pasy), jednak póki co nikt pod moim blokiem w obronie honoru ukochanej drużyny piłkarskiej nikt życia pozbawionym nie został. Na razie. Największy kłopot sprawiają problematyczni sąsiedzi, którzy po powrocie z izby wytrzeźwień uprzykrzają noce sąsiadom, którzy wezwali policję ustawieniem głośności w telewizorze na najwyższy poziom.

W lecie do naszego mieszkania wprowadził się przysposobiony kot. Kot Maciej. Jako że wcześniej domowego kota nie posiadałam i moja wiedza z zakresu kocich zachowań była niewielka wspomagałam się poradnikami i forami internetowymi. Obecnie moja wiedza jest tak ogromna, że średnio co trzy dni podejrzewam go o rychłą śmierć albo zapadnięcie na jakąś ciężką chorobę. Kot jest oczywiście okazem zdrowia, co potwierdza jego weterynarz, ale papierowe kulki do zabawy robię tylko tak, by ich średnica była podniesioną do kwadratu wielkością rozwarcia pyszczka kota.

Na jesień, cierpiąc na depresję spowodowaną dziwną około-październikową pustką, sięgnęłam po literaturę fachową z dziedziny fotografii. Bo człowiek, który się nie uczy nieświadomie głupieje. A człowiek, który się uczy - jest świadomy swojej głupoty. Wychodziłam, robiłam zdjęcia, poznawałam programy do obróbki (narzędzia do powiększania piersi i zaginania czasoprzestrzeni), wychodziłam, fotografowałam, publikowałam na wcześniej założonym blogu. Do dzisiaj nie zdecydowałam się, czego tak naprawdę od niego oczekuję, wiem jednak, że jest mi potrzebny. Choćby na przekór krytykantom.

Późną jesienią zrezygnowałam z niesatysfakcjonującej, wręcz momentami poniżającej pracy i zarejestrowałam się jako osoba bezrobotna. Jak zwykle w życiu spodziewałam się cudów, czyli przerzucania widłami ofert pracy, jakie mnie zasypią. Otóż nie ma się czego spodziewać w sytuacji, w której tzw. rozmowa z doradcą zawodowym polega na ustaleniu terminu kolejnego zgłoszenia się do urzędu, ot, żeby można było regularnie poczytać na tablicach, że poszukiwana jest prasowaczka koszul z 5-letnim stażem (autentyk). Przeglądając te ogłoszenia jak i strony internetowe o zatrudnieniu dotarło do mnie, że mam za dużo szczęścia w życiu, nie mając przepustki w postaci grupy inwalidzkiej.

Nowy rok zaczął się podejrzanie dobrze. Może to uświęcający wpływ afirmowania noworocznego postanowienia. Zaraz na początku zaczęłam zamieszczać ogłoszenia, dzięki którym bardzo szybko nawiązałam kontakt z kilkoma osobami chętnymi pozować. Postanowiłam bowiem zdobyć doświadczenie w fotografowaniu ludzi w sytuacji innej niż imprezy i zrobić portfolio. Do dzisiaj mam za sobą dwie sesje zdjęciowe, w tym jedną w warunkach ekstremalnego zimna. Ich wynikami mam nadzieje niebawem się pochwalić. Na najbliższe dni mam już zaplanowane kolejne. W oczekiwaniu na odpowiedzi potencjalnych pracodawców trzeba się rozwijać.

Potencjalnym pracodawcą miał zostać sam urząd pracy. I tu znów zaskoczenie. Zapewnienia, że jest się idealnym kandydatem i zachwyty nad swoją osobą, jakie człowiek słyszy w trakcie rozmowy kwalifikacyjnej o przyjęcie na staż kompletnie nic nie znaczą i wbrew zapowiedziom nikt nie zamierza zadzwonić, by powiedzieć, że jest mu przykro, ale są idealniejsi.

Nie tracę nadziei. Mając w umyśle swoje plany i oczy szeroko otwarte szukam pracodawcy, który nie boi się dodatkowych kosztów ubezpieczenia i chce dawać szanse młodym osobom. W międzyczasie pakuję torbę, ubieram się ciepło i wypatruję kadrów.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz