środa, 21 listopada 2012

Sami nieswoi

Mając w pamięci ostatnie wydarzenia postanowiłam napisać parę słów na temat stosunków sąsiedzkich. Wzorem jest chyba znana z zachodnich filmów tradycja odwiedzania i przyjmowania swoich sąsiadów z sercem w jednej dłoni i pachnącą szarlotką w drugiej. Teoretycznie warto utrzymywać przyjacielskie stosunki z ludźmi, którzy mieszkają po drugiej stronie ulicy, ponieważ w razie konieczności można kogoś poprosić o wyprowadzenie psa albo podlanie kwiatków, kiedy nas nie ma. Poza tym okazać się może, że za drzwiami mieszkania naprzeciwko mieszka bratnia dusza, z którą picie popołudniowej herbaty okaże się miłym rytuałem. Jak jednak jest w rzeczywistości? Kto miałby do sąsiada tyle zaufania, by zostawić mu klucz do swojego królestwa albo powierzyć żywą istotę? Ja nie. Przynajmniej nie w obecnym układzie sił. 

Po pierwsze ludzie wolą się unikać. Kiedy mieszkają w tym samym pionie bloku czy kamienicy z konieczności mijają się na schodach. W momencie gdy dochodzi do tego wzbudzającego dreszcz niepokoju spotkania, najczęściej odwracają głowy, grzebią w torebkach albo bez słowa spuszczają wzrok. Podczas pierwszych tygodni mieszkania w bloku zauważałam, że moi sąsiedzi byli zdziwieni, kiedy mówiłam "dzień dobry". Jedni byli tak zdziwieni, że aż zapominali języka w gębie, ale inni, również nie kryjąc zaskoczenia,  z uśmiechem odpowiadali. Pod tym względem wieś jest diametralnie różna. W miejscowości, gdzie znają się wszyscy nikomu nie przyjdzie do głowy unikać sąsiada, bo to skończyłoby się gremialnym potępieniem.

Po drugie czasami ludzie muszą się unikać. Istnieją jednostki, które po okazaniu im sympatii lub udzieleniu  jakiejkolwiek pomocy zaczynają nazywać nas "najlepszymi sąsiadami", nachodzą nas po kilka razy dziennie, by bezzwrotnie pożyczyć pieniądze czy papierosa. Jeśli należą do tzw. marginesu społecznego prowadzącego źle pojęty rozrywkowy styl życia, to schodząc ze schodów musimy patrzeć pod nogi, ażeby się przypadkiem o taką osobę (w roznegliżowanej stylizacji) nie potknąć. W sytuacji, kiedy rozmowy z funkcjonariuszami najróżniejszych służb, począwszy od policji po przepraszającą za konieczność zakręcenia gazu straż pożarną stają się coraz częstsze, ja coraz bardziej wątpię, czy wizyta z pachnącą szarlotką jest dobrym pomysłem.

Po trzecie sąsiedzkiego zaufania z pewnością nie wzbudza pan X, który co rano robi awantury swojej żonie, a trzaskanie drzwiami powoduje brzęczenie szklanek w szafce. Albo pan Y, któremu trzeba otwierać drzwi, bo nie jest w stanie trafić kluczem do zamka. Albo pani Z, pełniąca rolę pełnoetatowego stróża, którego uwadze nie ujdzie nic od 10-tej do 18-tej, czy słońce czy deszcz. Do dzisiaj nie mogę odgadnąć, skąd ten wścibski babsztyl zna imię mojego kota. (Od tej pory na wszelki wypadek unikamy jej na spacerach).

Mimo powyższego szkoda, że ludzie nie są na siebie bardziej otwarci. A nuż znalazłaby się jakaś sympatyczna duszka, z którą można by od czasu do czasu napić się herbaty i poplotkować o sąsiadach.


sobota, 17 listopada 2012

O dorosłym życiu słów kilka

Słoneczne, acz chłodne jesienne dni już chyba za nami i takie widoki pozostają miłym wspomnieniem. Trudno uwierzyć, że w większości supermarketów sezon świąteczny już w pełni. I to nie, że na półkach ozdoby, łańcuchy i promocje na zabawki. W jednym z nich spotkałam ubraną choinkę.


Aby podtrzymać dobry, jeszcze nie świąteczny, nastrój polecam picie zielonej herbaty i yerba mate. Odkąd się przeprowadziłam, nie udało mi się przywieźć do nowego mieszkania zestawu do parzenia tego świetnego specyfiku i niedługo zapomnę o jego szerokim, zbawiennym i przy tym całkiem legalnym działaniu. 


Abstrahując od tematu otaczającej aury - by nikt mi nie zarzucił, że jak na rasowym fanpage'u piszę tylko o tym, jak jest zimno i że weekend - chciałam podzielić się z Wami moim nowym doświadczeniem, inicjacją wprowadzającą młodego człowieka w dorosłe życie.
Byłam ostatnio w urzędzie pracy. Kiedy udało mi się odnaleźć odpowiednią jednostkę (odpowiedzialną za rejestrację bezrobotnych notabene), widząc tłumek ludzi zgromadzonych na powierzchni 2 m kw. w maleńkim przedsionku i na schodach, trzymających dziwne dokumenty i formularze, których ja nie posiadałam, opuściłam ją w pośpiechu. Następnego dnia, bardziej zorientowana, dokonałam drugiego podejścia, które zakończyło się sukcesem. Jeżeli sukcesem można nazwać podniesienie statystyk. W sytuacjach, w których właściwie nic ode mnie nie zależy, nie irytuję się i nie szukam winnych. Grzecznie czekam na swoją kolej, by jak najszybciej załatwić daną sprawę. Przy okazji obserwuję. Z obserwacji relacji klient urzędu - pracownik wynika, że: - klienci są nadzwyczaj wulgarnymi osobami, - pracownicy są bezdusznymi biurokratami, których hobby jest dręczenie klientów i dostarczanie pobliskiemu punktu ksero dodatkowych dochodów (to zdaniem klientów, oczywiście). - klienci znają kodeks pracy lepiej od wyszkolonej kadry urzędniczej, - wyszkolona kadra urzędnicza, owszem, parzy kawę co kwadrans, ale śliwek w czekoladzie nie widziałam, - klient nigdy nie zajmuje swego miejsca w kolejce, wybierze takie, gdzie akurat zrobiło się trochę luźniej i istnieje możliwość pospolitego wepchania się przed innych.
A ja, podobnie jak w kolejce do lekarza, odczekałam swoje, a rozmowa z pracownikiem trwała trzy razy krócej niż innych. Nie narzekałam na zdrowie, życie, pogodę i polityków. Pozwoliłam sobie tylko na obśmianie zawartości ankiety dotyczącej doświadczenia i predyspozycji zawodowych, która składała się z dość abstrakcyjnych, niepotrzebnych pytań, w dodatku tak sformułowanych, żeby nikt nie wiedział, o co chodzi. Prawo trudno zmienić. Za to łatwiej uchronić kilka drzew przed zmieleniem na papier na durne ankiety.
A drzewa takie ładne... były jeszcze tydzień temu.