czwartek, 31 stycznia 2013

Zimowy plener z Anią

Zaraz na początku bieżącego roku zaczęłam zamieszczać w Internecie ogłoszenia, a właściwie zaproszenia na plenerową sesję zdjęciową. Odzew był zaskakująco duży. Przez około tydzień korespondowałam z kilkoma osobami i kiedy ustaliłam ostateczny termin spotkania z jedną dziewczyną, na dzień przed okazało się, że datę trzeba przesunąć. Budzik był już jednak ustawiony na wcześniejszą godzinę, a torba fotograficzna spakowana. Nie chciałam zmarnować swojego nastawienia, więc spontanicznie o dość późnej porze napisałam jeszcze jedno ogłoszenie. Godzinę później miałam już chętną modelkę. Ustaliłyśmy czas i miejsce spotkania, i tyle.
Nazajutrz, siedząc w tramwaju, zastanawiałam się, czy Ania na pewno przyjdzie i jaką osobą się będzie. Na szczęście moja pierwsza (niezależna - nie liczę zdjęć robionym koleżankom) modelka okazała się bardzo sympatyczną i otwartą osobą, której dodatkowym atutem były piękne niebieskie oczy. Jako że ja przechodziłam swój pierwszy raz w fotografowaniu, a ona w pozowaniu, sesja odbyła się na zasadzie wzajemnego poświęcenia sobie swojego czasu.
Dzień był mroźny i padał śnieg. Mimo trudnych warunków spędziłyśmy ponad dwie godziny na fotografowaniu w parku Bednarskiego, na moście Retmańskim, wzdłuż bulwaru Podolskiego i w uliczkach Kazimierza. Poniżej możecie obejrzeć przykład tego, co udało nam się razem stworzyć.




poniedziałek, 21 stycznia 2013

Mały świat Amelii

Nadszedł dzień publikacji moich fotograficznych dokonań na żywym organizmie. W dodatku bardzo ruchliwym. Na bohaterkę pierwszego postu bez zdjęć natury i kotów postanowiłam wybrać moją dotychczas najmłodszą modelkę.


Zaczęło się od umieszczenia w pewnym popularnym serwisie ogłoszeń informacji o chęci wykonania przeze mnie plenerowej sesji zdjęciowej. Zaskoczeniem był dla mnie duży odzew dziewczyn i chłopaków zainteresowanych taką sesją. Zwłaszcza o tej porze roku. Jeszcze większym zaskoczeniem był mail od mamy, która chciała, żebym zrobiła kilka zdjęć jej półtorarocznej córeczki.


Otwarcie przyznałam, że nie mam doświadczenia w fotografowaniu dzieci, ale mimo to zostałam zaproszona do małego świata Amelki. W progu przywitał mnie Bąbel - widoczny na zdjęciu poniżej przeuroczy mops. Od razu wiedział o co chodzi w pozowaniu i jak tylko na podłodze pojawił się kocyk dla Amelii, zajął najlepsze miejsce.


Robienie zdjęć dziecku okazało się bardzo przyjemnym i angażującym zajęciem. Amelia jest bardzo energiczną dziewczynką, posiadającą umiejętność odwracania się od aparatu plecami zawsze w momencie, kiedy udaje się złapać dobry kadr :) Odkryłam jednak dobry sposób na przyciąganie jej uwagi i była to lampa błyskowa, którą często brała do rączek i przykładałe do ucha mówiąc "alo". 

Efektem dwugodzinnej sesji było kilkaset zdjęć i kilka naprawdę wyjątkowych kadrów, które - mam nadzieję będą dla Amelii i jej mamy miłą pamiątką.

 

Na koniec wpisu zostawiam portret, z którego jestem naprawdę dumna.





środa, 16 stycznia 2013

Podsumowanie minionego roku

Podobno niektórzy ludzie przed pójściem spać robią bilans całego dnia. Ja tego nie robię, bo - jak sądzę - od tego można się pochorować i mieć senne koszmary, zwłaszcza, jeśli danego dnia nie zrobiło się niczego, co w bilansie można by zaliczyć in plus. Jednakowoż raz na 365 dni zbieram się na odwagę i robię podsumowanie całego roku. Głównym celem tego jest utarcie w sobie świadomości, ile mnie spotkało dobrego.

U schyłku 2011 roku chwaliłam się nowymi znajomościami, pierwszym wypadem na mecz piłki nożnej, zaliczeniem kilku koncertów i realizacją planu czytania jednej książki tygodniowo w 125%. Jak to wygląda w roku obecnym? Część znajomości szybko okazała się nietrwała, co więcej wrogo nastawiona. Bynajmniej nie cierpię z tego powodu, bo ja niczego nie tracę. Najważniejszym jest, że od kilku lub kilkunastu lat wciąż trwają przy mnie ci najlepsi, najważniejsi i to się nie zmienia. Byłam na kilku koncertach, m.in. na De La Soul, The Roots i The Killers. Czytelniczy plan zrealizowałam tylko w 102%, czyli przeczytałam 53 książki. Znalazło się wśród nich kilka pozycji o dużej objętości, ale większość czasu i tak zajęło mi powolne czytanie literatury do pracy magisterskiej, w tym fragmentów po włosku, czyli w języku, z którym styczności nie miałam.

Rok 2012 to przede wszystkim ostatni semestr moich studiów. W tym czasie napisałam i obroniłam pracę dyplomową. Obrona, tak jak trzy lata wstecz zapowiadała moja zawsze-rozpromieniona-promotorka ze studiów licencjackich, okazała się świętem. Do komisji nie dotarła przewodnicząca, której bałam się jak ognia, a pozostali członkowie byli uśmiechnięci i zadowoleni. Ruszyłam do sali przesłuchań naprzód przebojem i opuściłam ją z najwyższą oceną. Ach, jak żal było opuszczać mury uczelni, w której spędziło się tyle czasu, tyle wściekle porannych godzin, w której poznało się tak fantastycznych ludzi, w której stoczyło się tyle bojów w dziekanatach...! Szczęśliwie, chcąc w październiku odebrać dyplom i resztę dokumentów okazało się, że tu brakuje podpisu w indeksie, tam pieczątki, książki nieoddane, a w ogóle to jak magister może nie nosić przy sobie długopisu...

Wiosną tego roku przeprowadziłam się do Krakowa. Radość, że od teraz "wszędzie będę miała blisko" rozpłynęła się wraz z pierwszym wyjściem na przystanek trwającym 10 minut (odpowiedni rekonesans okolicy ostatecznie skrócił czas dojścia do najbliższego tramwaju do 7 minut). Mieszkam na osiedlu o bardzo złej renomie (pałki, maczety, bynajmniej nie patriotyczne biało-czerwone pasy), jednak póki co nikt pod moim blokiem w obronie honoru ukochanej drużyny piłkarskiej nikt życia pozbawionym nie został. Na razie. Największy kłopot sprawiają problematyczni sąsiedzi, którzy po powrocie z izby wytrzeźwień uprzykrzają noce sąsiadom, którzy wezwali policję ustawieniem głośności w telewizorze na najwyższy poziom.

W lecie do naszego mieszkania wprowadził się przysposobiony kot. Kot Maciej. Jako że wcześniej domowego kota nie posiadałam i moja wiedza z zakresu kocich zachowań była niewielka wspomagałam się poradnikami i forami internetowymi. Obecnie moja wiedza jest tak ogromna, że średnio co trzy dni podejrzewam go o rychłą śmierć albo zapadnięcie na jakąś ciężką chorobę. Kot jest oczywiście okazem zdrowia, co potwierdza jego weterynarz, ale papierowe kulki do zabawy robię tylko tak, by ich średnica była podniesioną do kwadratu wielkością rozwarcia pyszczka kota.

Na jesień, cierpiąc na depresję spowodowaną dziwną około-październikową pustką, sięgnęłam po literaturę fachową z dziedziny fotografii. Bo człowiek, który się nie uczy nieświadomie głupieje. A człowiek, który się uczy - jest świadomy swojej głupoty. Wychodziłam, robiłam zdjęcia, poznawałam programy do obróbki (narzędzia do powiększania piersi i zaginania czasoprzestrzeni), wychodziłam, fotografowałam, publikowałam na wcześniej założonym blogu. Do dzisiaj nie zdecydowałam się, czego tak naprawdę od niego oczekuję, wiem jednak, że jest mi potrzebny. Choćby na przekór krytykantom.

Późną jesienią zrezygnowałam z niesatysfakcjonującej, wręcz momentami poniżającej pracy i zarejestrowałam się jako osoba bezrobotna. Jak zwykle w życiu spodziewałam się cudów, czyli przerzucania widłami ofert pracy, jakie mnie zasypią. Otóż nie ma się czego spodziewać w sytuacji, w której tzw. rozmowa z doradcą zawodowym polega na ustaleniu terminu kolejnego zgłoszenia się do urzędu, ot, żeby można było regularnie poczytać na tablicach, że poszukiwana jest prasowaczka koszul z 5-letnim stażem (autentyk). Przeglądając te ogłoszenia jak i strony internetowe o zatrudnieniu dotarło do mnie, że mam za dużo szczęścia w życiu, nie mając przepustki w postaci grupy inwalidzkiej.

Nowy rok zaczął się podejrzanie dobrze. Może to uświęcający wpływ afirmowania noworocznego postanowienia. Zaraz na początku zaczęłam zamieszczać ogłoszenia, dzięki którym bardzo szybko nawiązałam kontakt z kilkoma osobami chętnymi pozować. Postanowiłam bowiem zdobyć doświadczenie w fotografowaniu ludzi w sytuacji innej niż imprezy i zrobić portfolio. Do dzisiaj mam za sobą dwie sesje zdjęciowe, w tym jedną w warunkach ekstremalnego zimna. Ich wynikami mam nadzieje niebawem się pochwalić. Na najbliższe dni mam już zaplanowane kolejne. W oczekiwaniu na odpowiedzi potencjalnych pracodawców trzeba się rozwijać.

Potencjalnym pracodawcą miał zostać sam urząd pracy. I tu znów zaskoczenie. Zapewnienia, że jest się idealnym kandydatem i zachwyty nad swoją osobą, jakie człowiek słyszy w trakcie rozmowy kwalifikacyjnej o przyjęcie na staż kompletnie nic nie znaczą i wbrew zapowiedziom nikt nie zamierza zadzwonić, by powiedzieć, że jest mu przykro, ale są idealniejsi.

Nie tracę nadziei. Mając w umyśle swoje plany i oczy szeroko otwarte szukam pracodawcy, który nie boi się dodatkowych kosztów ubezpieczenia i chce dawać szanse młodym osobom. W międzyczasie pakuję torbę, ubieram się ciepło i wypatruję kadrów.







piątek, 4 stycznia 2013

Gdy nie ma kota w domu

Kiedy w głowach naszych pojawił się pomysł, aby przysposobić futrzaną istotę pod postacią kota miałam sporo wątpliwości i byłam dużo sceptyczniej nastawiona niż o tym mówiłam. Kot się pojawił jako mały rozbrykany nieznośny kłębek sierści i całkowicie straciłam dla niego głowę. A teraz kota nie ma, bo wrócił do swojego poprzedniego domu, by spędzić okres świąteczno-noworoczny ze swoją mamą i młodszym bratem.

Różnica w mieszkaniu z kotem i bez kota jest kolosalna. Nie budzi mnie mruczeniem o godzinie czwartej nad ranem. I o piątej. I o szóstej. O godzinie siódmej nie drapie w drzwi w pilnej potrzebie zobaczenia, co jest po drugiej stronie. Nie manipuluje mną za pomocą swoich wielkich miodowych ślepków, by wyprosić kawałek mięsa do obiadu albo tego, co akurat trzymam w ręce i być może nadaje się do jedzenia. Nie zrzuca różnych przedmiotów (grzebienia, lakierów do paznokci) z półek, żeby je "sprowokować" do zabawy, bo chyba tak najczęściej tłumaczy się takie zachowanie. Nie zaciąga spodni. Nie wiesza się na przechodzących kapciach. Nie gryzie ręki jak pluszowej myszki. Nie wali głową w przypadkowe przeszkody z rozpędu. Nie wchodzi po raz dwudziesty na świeżo przetarty stół kilka sekund po tym jak został z niego zdjęty. Nie zlizuje z blatu płynu, którym był myty. Nie przeszkadza w zamykaniu lodówki stojąc między nią a drzwiczkami i wspinając się już na pierwszą półkę. Nie siada na klawiaturze i nie kładzie przed monitorem prawie wyłącznie wtedy, kiedy oglądamy film. Przed zrobieniem prania nie wyciągam go z miedniczki. Przed wyrzuceniem kartonów, folii czy reklamówek nie odpakowuję z nich kota. Nie szukam po podłodze kolczyków. Nie wyciągam futrzakowi z pyszczka zbyt małych kawałków papieru, którymi mógłby się zadławić. Nic nie pląta się pod nogami. Ogólnie rzecz biorąc, kiedy nie ma kota moje życie jest pozbawione dużej liczby czynności, które wykonuję przy nim. Brzmi jak skarga? Nigdy w życiu.

Tęsknię za tym potworem jak diabli. Smutno, nudno i ponuro jest, kiedy nic się nie plącze, nie woła o jeść, nie przychodzi po dawkę pieszczot albo wyczesanie futerka, nie budzi ugniataniem kołdry, nie wita w drzwiach prawie jak pies. Dobrze, że już dziś wraca.